niedziela, 30 grudnia 2012

Młodość w czasach kryzysu?

Cieszę się że mój zawód jakoś nie jest uzależniony od wahań koniunktury. A może wręcz przeciwnie, w kiepskich czasach ludzie chętniej inwestują w edukację? Jutro Sylwester, czy czas na liche podsumowania 2012 roku? Więc:

  • Nie jestem w ciąży, co można zapisać do sukcesów. 
  • Zakończylam edukacje, obronilam dwa dyplomy, na tej klawiaturze wbicie polskich znaków graniczy z cudem, so forgive me. 
  • Znalazłam lichą pracę, ale chociaż nie jestem bezrobotna. 
  • Nadal mieszkam w domu/mieszkaniu :P rodzinnym, ale często (tak jak teraz) siedzę u Cyryla.
  • Przeczytałam z pól setki książek, obejrzałam wiele filmów i odcinków seriali.
  • Zrobiłam co najmniej dwie dobre rzeczy, odwiedzajac znajoma z netu w szpitalu i zapalając świeczkę na grobie nieznanej zmarlej ciotki.
  • W Simsach osiagnełam więcej - zostalam slawną autorką, mam dwa koty i jeża, znam kody na wszystko.

środa, 5 grudnia 2012

Lewy rękaw

Wymyślenie tytułu notki zostawiam na koniec. Za dużo nie mam do powiedzenia, bo opisywać swoje urodziny? Prezenty? Wątpliwe sukcesy w "pracy" czy jeszcze wątpliwsze perspektywy? (Byłam na dwóch rozmowach, jedna nawet zaowocowała czymś w stylu lekcji próbnej, konkluzja była "To be continued", ale czy naprawdę tak będzie? W wymyślaniu czarnych scenariuszy jestem niezła. Na dodatek to wszystko w podstawówce na Gocławku - tej samej  szkole tysiąclecia na tysiąclecie Polski w której uczył się ojciec) Te pierwsze chwiejne zawodowe kroki nie przynoszą wielkich efektów. Przedpołudnia wolne, czas na przygotowanie lekcji leniwie mija, idę pracować jak większość ludzi już wraca z pracy lub szkoły. Do domu 18-19, zjeść odgrzewany obiad, pokręcić się i iść spać. Pomyśleć o tym co będzie jutro, za tydzień czy dwa miesiące. Wszystko tak samo? Ile można. A nawet zakładając że pracuję więcej i zarabiam lepiej - to w jaki sposób to zmieni moje życie. Czy w 2013 wreszcie zacznę samodzielne życie? We własnym domu, gdzie sama wybieram suszarkę do ubrań i podstawkę pod kwiatki i spełniam mój fantastyczny projekt ochrony kwiatków przed kotem hodując je w klatce po kanarku. Chciałabym, chciała. Bo teraz, mieszkając w domu rodzinnym czuję i widzę jak mój czas przelatuje przez palce, tracę go na jakieś rozmowy o duperelach, czekanie aż zwolni się łazienka, kuchnia etc.
No i oczywiście wspólny komputer, każda z nas ma konto na googlach, więc non stop logowanie, wylogowywanie bla bla inna lokalizacja - można zdechnąć. Tak jak pisałam zanim mnie wywaliło, w domku jest milutko, cieplutko, troskliwie (boli Cię gardło? A masz gorączkę? Nie? To weź aspirynę), ale i wkurzająco (zabierz te plastry z łazienki [normalne, na obtarte nogi], Co robisz? A mi też zrób )i nieśmiertelne: Gdzie idziesz? Kiedy wrócisz?

Chyba powoli powinnam kompletować listę życzeń świątecznych. Więc proszę o czekoladę i alkohol, bo one niezawodnie poprawią mi humor. Może być też biały nugat, choćby i z Lidla.
Widzę że nie prowadziłam takiej listy na blogu (może na fb?) i w ogóle grafomanii co niemiara :P szczególnie o mojej wielkiej miłości i ogólnie takie takie :P Śmieszny taki relikt przeszłości. I od tych lat się niewiele zmieniło, nadal nie mamy gdzie się podziać często - gęsto, tylko teraz zamiast się włóczyć i pić piwo, każde siedzi we własnym domu. I naprawdę nie pamiętam odpowiedzi na pytanie "Kiedy ostatni raz...?". Zaje*ista prognoza na przyszłość.

Tytuł to losowe zdanie z ostatnio przeczytanej i leżącej najbliżej książki, "Żmiji" Sapkowskiego, w oryginale "Odwinął lewy rękaw". Pytanie za sto punktów- Po co główny bohater odwijał lewy (to istotne) rękaw?

sobota, 24 listopada 2012

Sim Sin

Jednak wybrałam ścieżkę kariery słynnej autorki - pisarki. Moją życiową aspiracją jest napisać bestseller, niestety na razie zatrzymałam się na romansidle "Cóż to była za jesionka", które ma liczyć 600 stron... ale ma też przynieść mi zyski $$$$ :P Rzuciłam pracę, bo choć nie był to cały etat, i tak nie starczało mi czasu na realizację pragnień - wracałam głodna, zła, reagowałam negatywnie na brud w domu. Mój kot cierpiał na brak kontaktów, potem były już dwa koty więc :P Mieszkanie samej nie jest takie łatwe, ale gotuję już coraz lepiej, mam też przydomowy ogródek z warzywami. Umiem naprawić kran i spłuczkę w toalecie. Znajduję coraz więcej przyjaciół i chyba mam kogoś specjalnego :) nazywa się Cyryl oczywiście. A z ostatniej chwili - umarła moja wiewiórka ze zdjęcia. Kot ją złapał i umieściłam ją w klatce, ale odeszła wczoraj, nie wiem czemu :( taki jej los. Opłakiwałam ją, i koty, i nawet Cyryl. A potem został u mnie na noc, co z tego że nie było nawet pierwszego buziaka, spaliśmy w jednym łóżku! Bo więcej nie mam. Co prawda muszę mieć trzy zwierzaki aby zdobyć więcej punktów charyzmy - chyba to za dużo jednak. Mały gryzoń ze zdj nie liczy się jako Sim, nie ma osobowości i nie kieruję nim, podobnie jak gekonem. Wszystkie te zwierzęta złapały koty albo ja:P  

To znaczy simka Wredonika Warszawska. Życie bez nauki, studiów jest jednak monotonne, i jedyne wybory których muszę dokonywać to umyć głowę dziś czy jutro. Oglądać tv, czytać książkę czy grać w Sims 3 Zwierzaki :D Beztroskie życie u Cyryla się skończyło, wracamy do rzeczywistości, do wstawania rano, walk o łazienkę, telewizor - w sumie o to nie walczę, bo z góry jestem przegrana. Na szczęście jest tvn player, ipla i inne :D Pewnie w końcu czas będzie spróbować zamieszkać razem... ale jak pomyślę o wynajmowaniu cudzego zaplutego mieszkania, gdzie nie mogę ruszyć parszywej wycieraczki nawet - i za wszystko mam płacić! Strasznie mi to nie pasuje. To wyrzucona kasa. W Simsach mam kody na wszystko :( a prawdziwe życie parszywe i smutne jak Ch**. Gdyby była normalna praca, to można by kredyt, wydoić kasy skąd i od kogo się da... no ni ma.
Więc czytam Murakamiego, fajny. Czytam jako ebook w telefonie, więc nie mam poczucia w którym miejscu książki się znajduję. "Siedem lat później" Emily Giffin przeczytałam szybko, ale to romansidło średnich lotów (ale sympatyczne). Teraz do pokonania 600 stron, z czego przeczytane 180. 1/3, not bad ;)

piątek, 2 listopada 2012

Cukierek albo psikus!

Jak widać, nie mam już fantazji na tytuły postów, niedługo będzie to: Następna stacja Wilanowska. Halloween niby robi się coraz popularniejsze, każda okazja do imprezy niezła, do nas zapukały dwie przebrane dziewczynki :) choć w sumie nie wyglądały na jakoś ucieszone :P  Ja bym się bała pozwolić dziecku chodzić samemu po obcych ludziach, przecież wykolejeńców jest masa, a dewotek, które by pogoniły za nimi z wodą święconą - jeszcze więcej.
W telewizji i w prasie grzmią o zaletach mięsa z indyka i rozmaitych sposobach jego przyrządzania. Cóż, na pewno jest zdrowsze od kurczaków hodowanych w błyskawicznym tempie w fabrykach. Nie mówię że indyki są hodowane w inny sposób, bo niekoniecznie, ale są większe i wolniej rosną :D Dlatego są też droższe... coś za coś. Można z nich zrobić pulpeciki z cebulką (czerwoną, aktualnie moja miłość) albo usmażone sznycelki do podania z smażonymi kartofelkami, sam tłuszcz :D do tego sałatka obowiązkowo z sosem balsamicznym :) też pysznie. Jak można nie lubic gotować :) to świetna zabawa, kiedy już się uwierzy ze od Pascala i Nigelli dzieli nas tylko różnorodność składników. Raz na jakiś czas można zaszaleć kupując ser haloumi, grana padano, suszone pomidory, syrop klonowy czy inne dziwactwo :)

Byłam dzisiaj z Cyrylem na cmentarzu na Bródnie na grobie ciotki Stefanii z Poławskich (naprawdę wierzę w szlacheckie pochodzenie mojej rodziny), która żyła w świeckim zakonie, i z racji tego nie miała potomków, a zmarła 40 lat temu i jakoś pamięć o niej ginie. Tak jak zatarły się litery na pomniku, tylko palcem można wyczuć ich kształt i przeczytać inskrypcję. Zapaliłam znicze, zmówiłam zdrowaśkę - niby mało, ale poczułam że zrobiłam coś dobrego. Cyryl spróbował pańskiej skórki - okazuje się że to czysto warszawski wynalazek, sprzedawany tylko przy cmentarzach na Święto Zmarłych. Niezłe dziwactwo.

środa, 24 października 2012

Przysmak śniadaniowy

Pamiętam pierwszą próbę przyrządzenia amerykańskich naleśników - kupiłam ciasto w proszku z Lidla, rozrobiłam z mlekiem energicznie, prawie urywając sobie rękę od trząchania butelką (bo były w butelce:P ). Wyciągnęłam malutką patelnię sądząc że na takiej właśnie usmażą się okrągłe naleśniczki do ustawienia w kopczyk. W efekcie mieszkanie zaczadziło się dymem, naleśniki spaliły, nie pamiętam czy choć jeden wyszedł, chyba zwątpiłam i usmażyłam jak normalne. Następnym aktem, odgrywanym dość długo, były naleśniki znane jako drop scones, przepis z mojewypieki.com. Co prawda na mojej starej krzywej patelni się krzywo rozlewały, na teflonowej lub ceramicznej było tylko trochę lepiej - ciasto było konsystencji zwykłego naleśnikowatego, tylko rosło na patelni. Smak natomiast jest bardzo dobry, słodki, pszenny, delikatny. W programie kulinarnym poznałam kolejny przepis, zobaczyłam też że ciasto musi być bardzo gęste, do nakładania, a nie wylewania (po nałożeniu łyżką powinno się tyko nieznacznie rozpłynąć). To chyba ostateczny przepis na pankejksy, i podaję go dla potomności.


  • 250 g mąki ~1,5 szklanki
  • 50 g miękkiego masła
  • 50g cukru ~0,3 szklanki o ile dobrze rozpisałam obliczenie proporcji


  • 250 ml maślanki - ja jej nie użyłam, nałożyłam do szklanki 2 łyżki jogurtu naturalnego gęstego i dopełniłam mlekiem, ale były kwaśne - dlatego proponuję słodką śmietankę lub po prostu samo mleko;
  • 2 jajka - można ubić białka, i zrezygnować z proszku do pieczenie, ale ja tego nie zrobiłam i dodałam:
  • łyżeczka proszku do pieczenia
Zmieszaj i smaż na rozgrzanej patelni. Jak sprawdzić stopień rozgrzania patelni? Paluchem! Smażymy do uzyskania złotego koloru. Jeżeli kogoś tak jak mnie stać na syrop klonowy, to polecam. Jak nie - dżem może być nawet lepszy.
Zrobiłam dziś obliczenia,wynika z nich że  przeczytałam w tym roku około 40 książek. Mało jakoś, ale zaznaczam że są osoby - jak Cyryl :/ - które nie przeczytały ani jednej, co jest już totalną kompromitacją.
Żeby nie było że nie ostrzegałam - paluchem dotykamy brzegu patelni, a wcześniej go ślinimy!

poniedziałek, 15 października 2012

Proszę stąd wyjść. Z kosmosu!

Pewnie wszyscy to widzieli, ale tak dla ozdoby wklejam niekończący się potok kotów do liczenia przed snem. Skok z kosmosu mnie nie pasjonuje jakoś strasznie, oczywiście oglądałam, ale tylko żeby sprawdzić czy Felix aby się nie zabije:P  
Co do poszukiwań pracy - zostałam zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną z firmy Software coś, która jest wzmiankowana na portalu pracadokitu.pl Nawet miałam tam pójść, ale przeczytałam że zadanie kwalifikacyjne mam wykonywać stacjonarnie u nich :O a po tych opiniach jest pewne że miałabym wykonać pracę, którą oni wykorzystaliby za darmo i odesłali mnie z kwitkiem.
Drugi telefon w sprawie pracy zakładał udzielanie prywatnych lekcji zleconych przez firmę = to samo co robię teraz, ale część pieniędzy brałby sobie szef. Ja mam pracować na kogoś za marne pieniądze na kiepskich warunkach? Nie, dzięki. 
jeżeli ktoś uważa że łatwo jest znaleźć pracę - to niech poszuka. Znaleźć cokolwiek pewnie jest prosto, ale "cokolwieku" ja nie chcę ;) W niektórych miejscach oni rezygnują, w niektórych ja - trudno żeby i wilk był syty i owca cała.
Teraz zabawię się w krytyka kulinarnego - byłam na obiedzie w Trattoria Rucola na Kruczej. Pierwszy minus - nie mają koncesji i alkoholku :( drugi minus - obsługa, której było bardzo wesoło przy barze, darła japy i wyglądała jakby się im nudziło, kelner z kajdanem na szyi pytający się czy życzymy sobie świeżo mielonego pieprzu (pamiętacie tę scenę z Sex and the City? Bo ja tak) Z plusów - duże porcje, smaczna przystawka, pięknie podana. Danie główne - risotto jak to risotto wyglądało jak kaszka, ale było niezłe. Kawka też całkiem pyszna - widać ze mają ekspres :P Cena za trzy osoby (bez wina!) to mój tygodniowy zarobek :P Ja mało zarabiam, ale jednak - zostaję przy Sphinxie, gdzie jest alkoholek i nikt nie pyta się co sekundę czy smakuje.

środa, 10 października 2012

Siostrzane gotowanie

A oto tarta z dynią, sezonową królową polskich stołów. Na wierzchu akcent francuski - jak dla moich kubków smakowych niepotrzebny - ser pleśniowy. Tak, te ciemne paski to pleśń. Bleee.
Opis tego cudu kulinarnego zostawiam Iwonce. Ja powiem tyle co wiem - zwykłe ciasto kruche + dynia duszona z warzywami (cebula, czosnek) polane sosem serowym. Pascal proponował szybką tartę z ciasta francuskiego, czego ja nie polecam, ciasto francuskie jest za miękkie i nie zapiecze się na spodzie na chrupko.


Tarta z dynią i z serem pleśniowym
ciasto:
1,5 szklanki mąki
1/2 kostki masła
szczypta soli
2 łyżki zimnej wody.
Posiekaj masło z mąką i rozgniataj dłońmi, aż całe masło zmięknie pod wplywem ciepla rąk i wymiesza się z mąką, dodaj sól i wodę, uformuj szybko ładną, żółtą kulkę i wrzuc do lodówki, żeby stwardniało, tak samo jak twardnieje serce pozbawione ciepła rąk tej najbliższej osoby po rozstaniu (to miał byc przepis utrzymany w tonie "Kruchej jak lód". Kto powiedzial, ze przepis na ciasto nie moze wzruszyc do łez?)

farsz:
kawałek dyni
kawałek sera pleśniowego (polecam Camembert albo Lazur, no chyba,  że ktos chce aromat starych skarpet z gorgonzoli)
śmietana 18% (niecałe pudełko, trzeba wziac dokladnie tyle, zeby w pudełku zostało jej tak malo, ze sie juz do niczego nie przyda, ale jeszcze nie kwalifikuje sie do wyrzucenia)
jajko jedno duże albo dwa małe
tymianek, zioła do wyboru
obierz, pokrój i podduś dynię na patelce, aż zmięknie, dodaj troche wegety i tymianku
ser pokrój na plasterki
śmietanę wymieszaj z jajkami

wyjmij żółtą kulkę z lodówki, rozwałkuj i wyłóż ciastem formę, piecz 20 min w 180-200 stopniach (wstaw do nagrzanego piekarnika). Wyjmij i wyłóż na spód farsz z dyni, poukładaj na wierzchu plasterki sera, zalej sosem ze śmietany, piecz w 180 aż sos się zetnie i trochę zarumieni. Można przed pieczeniem posypac jakims zoltym serem.

Ja kontynuuję swoje poszukiwania pracy, ale coraz bardziej upadam na duchu - z jednej strony trudno coś znaleźć, a z drugiej obawiam się że wcale nie chcę takiej pracy jakiej szukam. Bez sensu, a chodzi o to że uczę jedną grupę z podstawówki i te dzieci..jakby to opisać...myślałam ze będą grzeczniejsze. Mówiąc wprost, to jakieś diabły bachory przebrzydłe, czuję że nie radzę sobie. Może to też wynik braku przygotowania, a nie tylko doświadczenia, postaram się nad tym popracować, a jak nadal będzie tak źle (dodajmy że prawie cała wypłata pójdzie na składki) to spierdalam. Tyle prób, rozmów, wszędzie widzę swoje wydrukowane CV, czuję się przez to jak odbita w zbyt wielu lustrach, jak sok rozpuszczony w zbyt wielu szklankach wody - gdzie w tym wszystkim jestem ja? 

czwartek, 4 października 2012

Słodki biznes

Dziś przedstawiam babeczki, które miały być pyszne, potem kulinarną katastrofą (nic nowego) a okazały się całkiem smakowite. Zwroty akcji jak w telenoweli, a wszystko spowodowane tym, że ich poprzedniczki były dość mdłe i bez smaku - więc tu dołożyłam smaku co niemiara. Inspiracją były muffinki snickersowe Czarnej Pantery i troszkę ciasto kajmakowe brownie Janki Pianki (ciasto z tego przepisu jest pracochłonne, ale przepyszne, polecam).
Wziełam 12 kolorowiuśkich foremek z Ikei, wysmarowałam margaryną i nałożyłam masę z mniej więcej:


  • 2 szklanki mąki
  • 1 szklanka cukru
  • 1 szklanka oleju
  • 2 jajka
  • pół szklanki mleka
  • 2 łyżeczki proszku do wiecie czego
  • trochę (ok. 50 gram) orzeszków ziemnych solonych
  • 6 kwadracików pokruszonej czekolady gorzkiej
  • roztopioną polewę czekoladową
Wymieszałam ręcznie, dodałam roztopioną polewę, nałożyłam szczodrze do foremek i wstawiłam do pieca - pamiętajcie, ciasta proszkowe i drożdżowe wstawiamy do zimnego pieca, do gorącego tylko kruche i francuskie ze względu na dużą zawartość tłuszczu. Czas liczymy od momentu nagrzania się pieca do żądanej temperatury. Babeczki szybko zaczęły rosnąć,  i to na całej powierzchni - zamiast stworzyć urocze popękane kopułki otrzymałam ponure walce. Po sprawdzeniu patyczkiem ciasto okazało się płynne, brejowate :/ katastrofa, za mało mąki na wrzucone dodatki. Więc piekłam i piekłam, wreszcie powiedziałam: dość! i koniec. Wraz ze stygnięciem czekoladowe wnętrze ścinało się i twardniało, przybierając w końcu oczekiwaną konsystencję stałą:)
Po drodze pokroiłam na drobne dynię muscat (zielona skórka, mocno pożłobiony kształt, jaskrawo pomarańczowy ziarnisty miąższ), danie z niej następnym razem. 

wtorek, 2 października 2012

Pyszne 25

 Programy kulinarne należą do moich ulubionych - i rozrywka, i można zdobyć przydatne umiejętności. Niestety nie można spróbować dań ani oglądając program, ani czytając książkę kulinarną. Wiele razy gotowałam na podstawie przepisu który miał być taki dobry - ale nie był. Nieważne czy ja nie umiałam go dobrze wykonać, czy przepis był zły - danie było niesmaczne i koniec kropka. Nie próbowałam więc tego przepisu więcej. Im większe doświadczenie tym łatwiej przewidzieć gotowy smak, skomponować składniki i gotować bez przepisu z tego co jest w lodówce. I nadać super wymyślną nazwę jak z masterchefa: gratin z karpia pieczone na szynce Serrano z sosem z czerwonego grapefruita, ravioli, tarta tartin, teriyaki...  rozbitkowie z Karaibów :D
Dzisiejszy obiad kosztował mnie 10 zł, a przygotowałam tagliatelle z łososiem. Zapytacie jak to możliwe, przecież 100g łososia samo kosztuje 10 zł?! Racja, ale było dostępne w lodówce.
Skąd wzięłam pomysł na takie danie? Z paczki makaronu  i od razu w sklepie kupiłam wszystko co trzeba :) 

  • Kubek śmietany 18%
  • Makaron cienkie tagliatelle
  • Cytryna
  • Szczypiorek

+ w domu miałam:

  • łososia wędzonego
  • czosnek
  • ser - akurat Grana Padano prosto z Włoch za 11euro kilogram. Starłam około 50g.
Ząbek czosnku rozdrobnić a jakikolwiek sposób, podsmażyć na oliwie/ ja miałam olej. Od Pascala nauczyłam się wyciągać z czosnku kiełkujący szczypior ( i tak rozgniatam ząbek  przy obieraniu, a wtedy po przekrojeniu na pół kiełek łatwo można wyjąć) bo jest niedobry i się szybko przypala. 
Dodałam śmietanę i szczypiorek w ilości około pół pęczka. Jeżeli nie masz mezzaluny z Ikei - weź zwykły nóż, nie musisz udawać włoskiego szefa kuchni jak ja :D Kiedy sos zgęstniał dodałam około 2 łyżek soku z cytryny (bez pestek ;) więc najlepiej wyciskać przez serwetkę jak się ją ma) i pokrojonego drobno łososia. W międzyczasie ugotowałam makaron, po 2 gniazdka na osobę, ale to chyba dla mnie za mało jak na obiad.
Podawaj posypane serem i resztą szczypiorku.
Moje zdjęcia są lekko mówiąc do niczego, ale urozmaicają notkę. Nie cierpię przepisów bez zdjęć. Niby co za różnica, przecież jest napisane jak to przyrządzić - to nie mapa ani album rodzinny żeby oglądać, i bez zdjęć nie ma się kompleksów że znowu nie wyszło tak ładnie :P ale jakiś punkt odniesienia musi być. Oczywiście bez przesady, zdjęcia nie muszą być takie piękne jak w książce kucharskiej Nigelli. Nawiasem mówiąc nic nigdy nie ugotowałam z tej książki bo w Polsce nie można kupić wszystkich składników, do chrzanu! Oczywiście jest to kuchnia Cyryla. Mieszkanie tutaj ma jedną podstawową wadę - na zakupy na obiad chodzę do Carrefoura do Galerii Wileńskiej. I jak już tam jestem, to do sklepów z ciuchami mam 1 krok :D

niedziela, 30 września 2012

Ugotowana

Nie wiem czy dobrze gotuję czy źle. Są rzeczy, które wychodzą mi nieźle, które lubię i lubię robić. Są też dania których nie lubię jeść i gotować. W domu zostały kartofle z obiadu - zrób kopytka. Blee. Jakaś niedobra sałatka z kapusty, pieczone pulpety bez smaku, dyniowa paćka o nieokreślonym słodko/słonym smaku. 
Lubię piec ciasta, ale jestem beznadziejnym przypadkiem kuchennej amnezji, zapominam o składnikach, które trzeba dodać. Ciasto bez cukru, proszku do pieczenia, roztopionego masła które do dziś studzi się na balkonie (żart).
Przepisy Wredoniki:


Jajko w koszulce
Zdjęcie beznadziejne z telefonu, ale pięknie wyglądające potrawy wcale nie muszą dobrze smakować - po prostu i tak nie można tego sprawdzić. Jajko w koszulce nie jest aż tak trudno zrobić jak myślałam, trudniej się chyba przełamać i spróbować je zjeść- jest w strukturze zupełnie inne od gotowanego czy smażonego. Ale jest również oryginalne i dietetyczne, nie używamy do jego przygotowania tłuszczu.
Weź jajko, ocet i średni garnek (większy od małego rondelka do gotowania bym poleciła). Zagotuj wodę, dodaj 2 łyżki octu - ponoć pomaga białku trzymać się żółtka - jajka które kupujemy w markecie nie są super świeże wprost z kurnika. W sumie nie mam pojęcia ile czasu wcześniej kura je złożyła. Potem wpraw wodę w garnku w ruch wirowy - zamieszaj ją. Ruch wirowy wody również sprawi ze jajko utrzyma formę. Do kręcącej się wody wbij z niskiej wysokości jajko, uważaj na gorącą parę. Dalej delikatnie mieszaj, na początku jajko nie wygląda najlepiej, ale z czasem zbija się w kulko-chmurkę. Gotuj około 3 minut, aby żółtko nadal było płynne, wyjmij je delikatnie łyżką cedzakową, odetnij strzępy białka - podawaj na chlebie, bułce, toście, z bekonem i sosem holenderskim*. Na zdjęciach są dwa różne jajka, widać że ta sztuka udała mi się co najmniej dwa razy.

* tego jeszcze nie sprawdzałam, opiszę jego przygotowanie i moją opinię z czasem.

poniedziałek, 24 września 2012

Change of heart

Otworzyłam książkę aby sprawdzić tytuł oryginału, i zauważyłam drobne pismo ołówkiem na stronie tytułowej. Po bliższym zbadaniu odczytałam nazwisko, przypomniałam sobie kto to jest, i pytanie - czemu Agata podpisuje książki z biblioteki??
A no tak - to jej książka, a nie z biblio :P Kolejna książka J. Picoult i znowu w połowie wpadłam na to, na co adwokat pod koniec! Ale była ciekawa i wciągająca, dawała do myślenia o sposobie widzenia świata. Czy widzimy to co jest, czy to jakim chcemy żeby było? Jak często wydajemy sądy a priori? I nie osądzajmy innych swoją miarą.
Kolejny dzień, nie robię nic. Odpowiadam na maile, wysyłam CV, zbieram dokumenty do UP, czytam o typach umów i minimalnym wynagrodzeniu. Denerwuję się i muszę pograć w farmę... Przypomniałam sobie jak stres przed załatwianiem spraw na I roku studiów starałam się zagłuszyć grając w głupie gry jak Equestriad i Let's Ride Corral Club. Teraz mam już trochę łatwiej, stres już nie paraliżuje - za to zrobiłam się haterem, co potwierdzi każdy znajomy :P Nienawidzę ludzi w autobusie, sąsiadów, znajomych na fejsie...

"Dlaczego nie można zarabiać kasy oglądając TVN Player? To też nie jest takie proste, np. jak się ogląda coś nudnego , jak Pani Gadżet...To znaczy Pani Gadżet nie jest taka nudna, jak leci to obejrzę."
I tak upływa to życie, aż wstyd. Wstyd w porównaniu z Iwo nie jest taki wielki, bo nie lenię się aż tak strasznie i nie tak długo. Z drugiej strony, nie szlajam się, nie baluję, nie wydaję kasy na jakieś głupoty, no chyba ze lakier do paznokci w najmodniejszym kolorze sezonu. Dla niektórych jest to kolor rozgrzebanego błota, dla innych greige, a dla mnie to kolor którego na próżno szukać w skali barw, bo nabiera innego odcieniu w zależności z czym go się zestawi. Tzn nie jest mieniący czy perłowy - jest na tyle nijaki, że pasuje do wszystkiego.

Co by tu zrobić żeby mój blog był szalenie popularny? W sumie nie mam pojęcia, czym bym mogła kogokolwiek zainteresować, nie jestem ekspertem w żadnej dziedzinie. Gotowanie - nie. Moda - nie. Makijaże, ogrodnictwo - tym bardziej. Biżuterii już prawie nie robię. Recenzje książek raczej też nie. A statystyki wyświetleń nie kłamią.
<< Moje nowe super foremki na muffinki od Sylwii. A mój wypiek wyglądał prawie jak na zdjęciu.

poniedziałek, 3 września 2012

Kim Novak nigdy nie wykąpała się w jeziorze Genezaret - Håkan Nesser

Jedna książka, 200 stron. Powieść kryminalna, morderstwo na 120-ej. Oczywiście quasi-rozwiązanie zagadki (która nie jest do końca niewiadomą) na stronie ostatniej. Spodziewałam się czegoś innego, intrygi, wielowątkowej narracji i suspensu - książka okazała się zupełnie inna, co mnie zaskoczyło na plus. Jedyne kryminały jakie czytałam to Polakowa i Marinina, traktowane z przymrużeniem oka, i tak przygniatały mnie natłokiem postaci, motywów i związków między jednym a drugim.
Książka Nessera jest opisowa, opowiada nastrój i klimat owego szwedzkiego lata i życia 14-letniego chłopca. Historia i akcja jest na drugim tle. Ten rzeczony klimat jest pełen pesymizmu, beznadziei - RAK-TREBLINKA-PIEPRZENIE SIĘ- ŚMIERĆ. Książka przypomniała mi jakie życie jest dziwne i nieprzyjazne gdy ma się 14 lat, gdy nie rozumie się świata dorosłych, a chce brać z niego tylko interesujące fragmenty. Kiedy cieszą zwykłe małe rzeczy. Wiek nastoletni to preludium do dalszego życia, rozbieg przed odbiciem - jednak w "Kim Novak....Powieść kryminalna" rozbieg ten zaważył na całym przyszłym życiu Erica. Dorosłość została opisana na paru stronach jak dodatek: Skończyłem studia, ożeniłem się, mam dzieci. Czy w takim wypadku dalsze życie po punkcie kulminacyjnym (jednak to kryminał, więc tym punktem jest morderstwo) jest tylko swobodnym spadaniem?

Znów zrobiłam ten sam błąd. po raz chyba setny - przejmuję się zdaniem ludzi którzy nic mnie nie obchodzą. To znowu boli, i to bardzo. Czuję że to może zaważyć na moim związku, boję się tego. Ale pocieszam się, że na cudzym nieszczęściu nie zbuduje się szczęścia. Moje życzenia to: Żeby życie dało wam to, na co zasługujecie.

środa, 22 sierpnia 2012

Duszna książka - Jodi Picoult "Drugie spojrzenie"

Strach przed śmiercią jest podstawą człowieczeństwa. Żyjemy tu i teraz, a po naszej śmierci nastąpi gorzka czerń końca, a świat będzie pędził dalej. Ktoś inny będzie miał swoje teraz. Ale co nastąpi, gdy dwie przeznaczone sobie osoby dzieli czas, śmierć i tajemnica? Czy zgoła obce sobie osoby mogą okazać się związane z sobą jak gwiazdy krążące po wspólnej orbicie? (Neutron Star Collision -Muse) To oklepany frazes - tylko miłość może pokonać śmierć - quia fortis est ut mors dilectio. W przypadku książki Picoult wszystkie romantyczne przesądy znajdują swoje potwierdzenie. Jeśli Twoje serce wyrywa się ku mistycznej miłosci i czekasz na swojego star-crossed lovera, z pewnością spodoba Ci się ta pozycja. Jeżeli ciemna i niecukierkowa strona historii Stanów Zjednoczonych to Twoja pasja, również mogę Ci ją polecić.To samo dla entuzjastów dziejów rdzennych Amerykanów. I na koniec - dla młodych lekarzy, którzy słysząc tętent kopyt widzą raczej zebrę niż konia. Reasumując - jest to książka dla wytrwałych inteligentnych czytelników (liczy prawie 500 stron), ale oceniam ją na 4 gwiazdki.

Do lektury książki polecam ścieżkę dźwiękową. Nie bez przyczyny ochrzciłyśmy książkę tytułem dusznej - jest bardzo nawiedzona, ale nie w strasznym tego słowa znaczeniu. Można ją czytać samemu w nocy bez gęsiej skórki. Poza tym czytałam wiele książek tej autorki, i często po tytule trudno przypomnieć sobie treść. Dodając do tego głupie tłumaczenia tytułów, które zabijają jakiekolwiek znaczenie: Głos serca (Songs of the Humpback Whale) albo Deszczowa noc (Mercy), trzeba jakoś je przybliżyć uściśleniami jak: zabił chorą żonę na raka. Agata może się ze mną nie zgodzić, ale jest to dosyć przewidywalna proza, pewne motywy powtarzając się przewijają przez kolejne powieści. Rzadkie i śmiertelne choroby, Indianie, Nowa Anglia i jej zapadłe miasteczka (zupełnie jak Stars Hollow z wyglądu) proces sądowy, zawiłości medycyny sądowej i analizy DNA, zagubione rodziny i - co najlepsze lub najgorsze - często nieoczekiwane zakończenie z niespodziewaną bezsensowną śmiercią włącznie. Akurat w dusznej książce (bo jest nawiedzona) kostuchę udało się oszukać.

niedziela, 12 sierpnia 2012

veturilo czy nie-milo?

Brzytwa Ockhama to prosty mechanizm logiczny stanowiący że najprostsze założenie jest najbardziej prawdopodobne, a bytów nie należy mnożyć powyżej konieczność. Prędzej ktoś uwierzy że nie masz pracy domowej bo się źle czułeś, niż że niosłeś zeszyt w ręku aby wysechł atrament i przyleciał głodny orzeł, który go porwał żeby nakarmić pisklęta w gnieździe na skale.  Tak jak język esperanto... esperanto estas merdo, nun kun vi diras el tio? biedny Zamenhof się namęczył, jacyś ludzie go się uczą i nic z tego nie wynika. Jest taka ulica w Warszawie, ale nie wiem gdzie, gdzieś daleko w każdym razie. A może koło Zamenhofa? Hmmm, koło Powązek. A ten przydługi wstęp ma nas doprowadzić do Veturilo, czyli roweru miejskiego, który zaczerpnął swoją nazwę właśnie z esperanto.
Czy to potrzebne? czy przemyślane? dochodowe? Ile ma wad? 
Jeśli chodzi o ogólne założenia i pożytek, na pewno pomysł, który się sprawdził w wielu innych miastach ma potencjał. Każdy umie jeździć na rowerze, każdy ma dokąd dojeżdżać. Nie każdy ma własny rower, albo potrzebuje go na pokonanie dystansu miedzy dwoma środkami komunikacji. Całkiem popularne są dziwaczne składane rowerki:
Nie wiem jaka w tym wygoda, a wyglądają dosyć śmiesznie. Składa się je w 15 sekund, na pewno krócej niż wypożycza się veturilo, ale waży 12 kg! Pod tym względem veturilo jest wygodniejsze, ma koszyk na ramie na bagaż, a nie jest samo bagażem. Cieszę się, że stacja jest koło mojego domu bo lubię jeździć na rowerze, a nie lubię chodzić do metra na piechotę. Rowerki są wygodne, proste w użyciu, siodełko łatwo dopasować, mają 3 przerzutki, hamulec ręczny i w tylnej piaście, dzwonek i lampkę.
System wypożyczeń mógł by być łatwiejszy i bardziej intuicyjny. Wprowadzasz swój numer telefonu i PIN, a potem przychodzi czas na numer roweru - o ile go nie zapomnisz do tego czasu. Potem dostajesz kod do zamka - też go lepiej nie zapomnieć, a o to łatwo gdy w drodze od automatu do roweru dopadnie cię staruszka pytając czy te rowery to za darmo. Gdyby po prostu system sygnalizował, np światełkiem, który rower jest wolny i że masz kod do tego, jak do kasy w Carrefourze.
Kolejna wada systemu objawia się tym, że boję się co będzie gdy rower nie odda się prawidłowo i odkryję to po jakimś czasie...i co wtedy? szukać go? a kasa leci.
Największy minus i niedogodność nie jest związana z systemem, rowerem czy komunikacja, ale z ludźmi. Uwielbiam. Na jakieś 5 wypożyczeń roweru zawsze chyba ktoś mi zawracał głowę : a co to? a jak pani to robi? ile to kosztuje? Dziś jechałam rowerkiem, w nie najlepszym humorze, zresztą musiałam rower dwa razy wypożyczać, bo w pierwszym zamek nie działał, albo pomyliłam kod (choć raczej nie, bo już jak podeszłam, to na zamku był wybrany ten sam kod i kłódka była zamknięta). Zatrzymałam się koło źródełka na Imielinie poprawić siodełko i zaczepia mnie jakaś baba. Sąsiadka, która kłóci się ze swoją córką na pół bloku pyta mnie jak się tam siodełko reguluje i ile to kosztuje. No spoko spoko, powiedziałam, ale po **** jej ta wiedza, skoro siedziała na własnym rowerze?! Jeżeli ktoś sam nie umie się zorientować o co chodzi, to oznacza że jest zbyt ograniczony żeby korzystać!!!

niedziela, 5 sierpnia 2012

Wróciłyśmy nad jeziora

Nie zmieniło się ono nic a nic, za to zmieniłyśmy się my - postarzałe o rok, wyniszczone, spoważniałe, rozleniwione, znające już R-N od a do z, nawet zdjęć już się nie chciało robić. Zmienił się domek, moim zdaniem (i będę go bronić!) na lepsze, ja zmieniłam kostium.
Atakowały nas osy, szerszenie, komary, ryby, żaby, ptaki, psy, my atakowałyśmy koty, przeżyłyśmy biały szkwał, a domek przeżył rozpalanie grilla w domku. Nie utopiłam się, choć moje rozpaczliwe próby wdrapania się na gumowe kółko zasługują na Złotą Malinę. Po drodze powrotnej odwiedziłyśmy okolice Wyszkowa, tzn Łazy i Szumin, gdzie każdy prawdziwy warszawiak ma działkę. Miła okolica, pachnie lasem, cisza i spokój, a po drugiej stronie drogi mieszka słynna rzeźbiarka koni i jeleni Anna Dębska.
W Szuminie mieszka Tysia, które ma mięciutkie takie takie, bardzo dobry serniczek, Rudego Pana i inne czworonogi z kopytami, pazurami i łapami. I zajmuje się dystrybucją nalewki Szumina Czar, która powali po dwóch kielkonach.
Zajrzałam na statystyki odwiedzin mojego bloga, i ujrzałam co następuje: odwiedziny ze wszystkich stron świata, w tym z Rosji (привет друзья, я очень рада ), ale i z Niemiec...?? WTF?? I z Linuxa? Kto korzysta z iPada  to wiadomo nie od dziś ;)

sobota, 14 lipca 2012

Życie poza-studyjne

Koniec studenckiego życia. Długiego, beztroskiego... co więcej można o nim powiedzieć. Imprezowe? Nie za bardzo, nie w takim stopniu jak u innych, dużo czasu po prostu przesiedziałam w domu pod kocem - i tego chyba najbardziej mi wstyd. Ani to odpoczynek, ani rekreacja, tylko po prostu wegetacja! Czy lata studenckie ciągnęły się za długo? Nie sądzę, zabrały mi tyle, ile było potrzebne żeby poukładać wszystkie sprawy. Nabrałam dystansu do ludzi, do instytucji, do problemów większych i mniejszych, poznałam swoje możliwości, ale też słabości. Ile szans zmarnowałam? Wydaje mi się że niewiele, że szczególnie przez ostatnie lata UKKNJA brałam życie za rogi, i nawet jak się bałam, to skakałam na głęboką wodę.
Trudno uciec od skojarzenia, że historia sztuki upłynęła pod znakiem związku z Maćkiem, a UKKNJA - z Kiriłem. I tym samym chyba łatwo się domyślić co uważam za bardziej udane. (Mała dygresja. Gdy jechałam autobusem do dentysty koło mnie usiadły dwie dziewczyny, maturzystki, zdawały na maturze historię sztuki. Rozmawiały o sztuce, mam nadzieję że nie zamierzały zdawać do IHS, a to z powodu jakie głupoty gadały. Szczególnie jedna, blondynka o słodkim głosiku mówiąca że nie cierpi Pollocka i Kozyry, bo jeden zarabiał kupę kasy chlapiąc farba, a druga filmowała starych ludzi robiących pajacyki. Miałam ochotę jej powiedzieć że niech nie komentuje czegoś o czym nie ma pojęcia - action paintingu i "Świeta Wiosny" . Czy ja też byłam taka głupia, idąc na te studia? Nie, ja nic nie mówiłam. I szybko się przekonałam, że życie potrafi powalić na kolana w jednej chwili. Ale - nie jest to nigdy cios, po którym nie można się podnieść.)
Mam licencjata, mam magistra, mam plomby w prawie każdym zębie, mam kota, mam siniaka, nie mam kolczyków ani prawa jazdy ani karty pływackiej ale mam cukinię w garnku. Mam hamak i nowy kostium i pojadę z nimi na Mazury, siedzieć tydzień w Aleji Wczasów. Wakacje na Pradze też złe nie są, można iść nad rzeczkę na piwo, albo na basen, albo na rowerki wodne, do parku, na łódki pojechać można.
Teraz trochę metafizyki. Wydaje mi się że szczęście w życiu to wartość łatwa do osiągnięcia - w tym sensie że każdy z nas wie, czego mu do szczęścia brakuje. Ale znalezienie tych rzeczy...to już trudna droga, przyprawiająca o ból brzucha i bezsenność. Więc czuję się aktualnie jak w głupiej bańce mydlanej, odgrodzona od tego czego chcę. A może i nie chcę? Na razie mam wakacje, pfff, i piwko jedno dwa do zgonu ( wczoraj tak się opiłam że grałam w Max Payne)

wtorek, 19 czerwca 2012

Zderzenie z...

Kwitną czerwcowe roślinki, peonie, dzwonki, łubin, jaśmin, krzewuszka i ligustr. Szczególnie ten ostatni czuć na każdym rogu, jego duszący zapach aż nie daje oddychać, podwojony przez asfaltowe wyziewy. Choć dobrze mi się kojarzy, z wakacjami w Kortowie (które były naprawdę super), to jednocześnie jest taki cmentarno-kościelny. Śpiewają jerzyki, nieomylny głos początku wakacji. Tylko co to będą za wakacje? Ostatnie pewnie (choć myślałam to już o poprzednich).
Coś się kończy, ale co się zaczyna.
Dziś miałam obronę magisterki... lustrzane odbicie egzaminu na studia. Komisja prawie ta sama, miejsce też, ja też ta sama, ale czy taka sama? Inne akcesoria, nawet w ogóle się nie denerwowałam, spałam jak niemowlę - zwykle jak się denerwuję (prezentacją, lekcją dyplomową, oddanie licencjatu) to nie śpię, nie jem. A teraz jedyne co mnie zestresowało to stłuczka  mojego autobusu po drodze. (zdjęcie nie ja robiłam, ale ja byłam w środku, potem szybko pobiegłam na przystanek w drugi autobus wsiadać)
Z drugiej strony, nie czułam stresu, i nie czuję też ulgi za dużej, choć mam już święty spokój do 11 lipca (obrona licencjatu). Co ze mną będzie, nie wie nikt. Co z wakacjami - nie wiem. Czy już szukać pracy? Fajnie byłoby mieć wolne na wakacje, więc chyba nie będę, kasę mam i starczy mi na długo (przy moim tempie wydatków). Pomieszkać trochę z Cyrylem, odpocząć, zebrać siły na przyszłe życie zawodkowe. Tak, bo w moim przypadku to zawodek i pracka, nic poważnego chyba, nie wierzę w to.
A dziś gra Ukraina, pewnie ostatni mecz :(

czwartek, 31 maja 2012

To był maj



To był maj
A on mówi: to mi daj
Ona mówi: To se weź
Księżyc zaszedł
Ona też


Chyba takiej puenty ja nie będę miała, mam nadzieję. Od 18 maja siedzimy z Cyrylem z małymi przerwami razem - najpierw na Ursynowie, teraz na Pradze. Wiele wniosków mam z tego powodu: mniej osób w domu - więcej czasu na wszystko! Bo nie trzeba czekać na swoją kolej i nikt nie zawraca głowy głupotami. I o wiele mniej się je, gdy samemu trzeba ugotować. A w domu ugotują, nałożą i prawie do dzioba wepchną ;) Koniec studiów nadchodzi wielkimi krokami. Śniło mi się dzisiaj że w gotowej wersji pracy magisterskiej były podkreślone na niebiesko hiperłącza i korektorowałam je xD. Och napisać mgr to małe piwo, ale zrobić PDF bez numeracji na 1 i 2 stronie, a drugi z lustrzanymi marginesami...blee! Chciałam mieć zieloną okładkę, ale nie było takiej opcji, będzie granatowa.
Więc będą wakacje, a potem Sodoma i Gomora...może trafię do szpitala jak Iwona. Co prawda dziś już nie nienawidzę swojego życia jak wczoraj (test z ruska, drukowanie mgr, seminarium - 1,5h czekania i "Nie sprawdziłam pani licencjatu", korki i prezentacja o Unii Gospodarczej i Walutowej) Ale jest jednak na tym świecie miejsce dla mnie: Haters gonna hate.
Sen się spełnił. Wydrukowałam prackę mgr bez ostatniej strony...dwa razy z oprawą! Pół dnia spędziłam na naprawianiu tego w ksero. Wydałam stówę. I 310 na wznowienie studiów i dyplom, 50 na zdjęcia. Pół tysiąca na obronę. Nabrałam poczucia dystansu. I co z tego że masz ślicznie oprawione prace mgr, jak przez własną głupotę nadają się na śmieci (gdzie miałam ochotę je wyrzucić). Zresztą w ksero każdy drukował mgr lub licencjat... widać to nie takie trudne. I co to zmieni w moim życiu? Podsumowanie zmarnowanych lat!

czwartek, 17 maja 2012


Czego ciekawego dowiedziałam się ostatnio: renifery to jedyne zwierzęta które postrzegają spektrum ultrafioletu. Biegają z prędkością 80km/h (chyba z górki po lodzie pod wiatr spadając z urwiska). Kiedy pada deszcz, na ulicach są korki jak siemano. Mam nie ufać mężczyznom. Piwo Somersby jest pyszne, smakuje autentycznym jabłkiem, a nie zielonym jabłuszkiem z kostki do kibla jak Redd's. Jest też o wiele lepszy od Shade Cider, który dostałam od Streetcomu last year. To z kolei smakowało jak rozwodniony szampan z mniejszymi procentami. Co właśnie zobaczyłam: Somersby, produkt marki Carlsberg, na zachodzie ma etykietę Apple Cider, a w Polsce Apple Beer Drink. Dlaczego?  Inne dobre piwko to Lech Shandy. W tym wypadku można się trochę oszukać, bo puszki mają tylko 440 ml, co w połączeniu z małą ilością alkoholu...tworzy idealne połączenie na górskie wycieczki. Orzeźwiający cytrusowy napój, mało słodki w porównaniu do np. Redd's Sun. Hmmm, prawdziwa ze mnie ekspertka od spraw piw smakowych! Lubię Desperadosa, ale jest w tej chwili bardzo popularny, zwłaszcza te wielkie butelki 600 ml, a w barach drogi. A Somersby 440ml w Sphinxie kosztuje tyle co duży Okocim, 7,9zł. Śą jeszcze piwka miodowe, Ciechan, Łomża i jakieś wynalazki jak Trybunalskie. I 'Wiśnia w piwie', 'Jabłko w piwie'. Z piwa zwykłego preferuję Łomżę/ ew. Kasztelana niepasteryzowanego, ale nie lubię brązowych butelek. I wszystkie te informacje o mnie nie pomogły Cyrylowi, który, kiedy miał podjąć decyzję jakie piwo mi kupić na BP w Zakopanem, kupił malinowego Redd'sa.
 Nigdy nie piję malinowego! Chciałam żurawinowego, a ten zamiast czytać na puszce, wziął czerwoną (a nie czarną).
Pusheen obrazuje mój stan przejedzenia-bliskiego pęknięcia po Sphinxie wczoraj. Szliśmy do kina na The Avengers na 20:30, więc po seansie wszystkie jedzonka (może oprócz kebaba koło pewnej rurki) byłyby zamknięte. Znakiem tego poszliśmy przed kinem, (a do 18 jest promocja studencka) 3 godziny do początku filmu. Pizza shoarma była bardzo pyszna, a ja głodna i łakoma, więc potem tylko popuszczałam pasek od sukienki.
Rodzina wyjeżdża na działkę, i w tym samym terminie u Cyryla też chata wolna. Ja chcę mieszkać u siebie (muszę, kot zostaje) a on u siebie (komputer)... Ale ja potrzebuję więcej ciuchów i innych, więc jemu jest łatwiej się przenieść! (on ma 1 parę butów, please...)

środa, 9 maja 2012

Oscypki z owczej...

..chałupki,
gdzie górale owce ładują ...

Na ciężarówki i wiozą do Włoch na talerz.

Takie prawie że limeryki sobie tworzę, myśląc że mój blog powinien służyć do wyższych celów i zarabianiu grosza do grosza aż będzie kokosza lub koszka


Polecam, można się pośmiać nieźle, ale Ravic nie docenił, zwłaszcza 1:30 :P
Są blogi o ciuchach, o gotowaniu, może blog o gotowaniu w ciuchach? Nie, też już jest Kasi Tusk :/ O moich ciężkich przeżyciach nikt nie zechce czytać, o innych ja nie chcę pisać, obawiam się że zostaje mi nauczanie języka angielskiego :P albo książki, choć to też już jest, więc może moje gołe zdjęcia? Liczę na sugestie.
Tak mnie górski monumentalizm natchnął na parę pozytywnych myśli o negatywnym nastawieniu. Po co pchać się na górę i oglądać jak pięknie było na dole? Giewont z Kościeliska wcale nie wygląda jak rycerz, tylko jakaś zgnieciona czapka. Góry są, były, będą, a my nie -

He who was living is now dead 
We who were living are now dying 
With a little patience
"The Wasteland" T.S. Eliot

Takie przemyślenia sobie plotłam; więcej ten wyjazd postawił pytań niż odpowiedzi na temat mojego życia. Ostatnio to standard. A mamie w prezencie kupiłam matrioszkę ;) Bardzo piękna jak widać, ukraińska nawet zdjęcie z telefonu oddało jej urok, włoski i wzorki są wypalone. I pasuje do barokowego wystroju pokoju (nawet Rubens w ramie wisi)
Iwona wybrała sobie nowy telefon. Zobaczymy czy fajny ale to Nokia więc bateria długo trzyma i nic więcej, aparat słaby bez lampy (2megapix) bez Androida.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

The burial of the dead

Czytam - próbuję czytać - "The Waste Land" T.S. Eliota (czemu chciałam napisać Emersona?) Lubię literaturę pełną aluzji, książki które trzeba czytać ze słownikiem Kopalińskiego, lubię średniowiecze, łacinę, lubię gdy tekst piosenki powstał tysiąc lat temu...no ale to już przegięcie co się w tym poemacie wyprawia. A teraz porcja dark wave electro dla wiernych czytelników :D
Informuję że Cyryl oddał mi już te 2,55zł co pożyczył na Sylwestra, oraz pudełko zapałek za te, które zabrał mi z domu.
Czas oglądać wielką maturę Polaków, trudne te pytania, szczególnie z nauk ścisłych, ajj. Logiczne myślenie - to to czego mi brakuje. Ach tak już nie chce mi się nic robić, tak rzucić już na ten tydzień korki i wszelkie próby pisania licencjatu, i tylko czekać kiedy nastanie co najmniej piątek! Niedziela wieczór. Takimi myślami się zajmowałam czekając na przystanku na autobus. Wygrzewałam się na słoneczku z 10 minut, ale dopiero gdy wsiadłam do autobusu przypomniałam sobie że nie mam telefonu ==' a drzwi już się zamknęły i autobus ruszył. Normalnie bym to olała ale telefon był mi potrzebny...na szczęście to krótki przystanek, następny bus za 15 min, na zajęcia zdążyłam na czas :)
Blogger ma nowy wygląd panelu nawigacyjnego, bardzo fajny i użyteczny. 

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Czas na wspin


Albo i czas na kawkowanie :) lecę nastawić wodę. A do kawki muffinka własnej produkcji. Nadal nie są perfekcyjne, bo nie mam blachy do dużych muffinek, i zamiast rosnąć wzwyż, to tak rozłażą się na boki. Jest zimno, ciemno, mokro - ale mam kalosze! Niby są moje, bo ja za nie zapłaciłam i ja w nich dziś chodzę, ale niezupełnie, bo ja wcale nie chciałam kaloszy, ja tylko zapłaciłam za nie w sklepie, a chodzę w nich dlatego, bo pada cały dzień. A Iwona i tak w domu siedzi. Mam nadzieję że odda mi kasę...
Już wszystko udało się załatwić, jedziemy do Zakopanego - wyjazd pociągiem 2 niedzielę 29 kwietnia o 21. Nocleg w pokoju z aneksem kuchennym i łazienką - ciut drożej niż zwykły, ale i tak ledwo znaleziony, i wcale nie blisko Krupówek, ciut za rondem Kuźnickim. Oscypki będą się do mnie uśmiechać, góry ostrzyć zęby a owieczki pobekiwać. Jak Cyryl znowu zaleje palnik to niech sobie zdycha, ja będę miała z kim sobie chodzić. Za dwa tygodnie dopiero, a po drodze tyle trzeba pozałatwiać - spraw życiowych studyjnych głównie. Ech skończyć te studia, wszystkie papiery złożyć, odebrać kwitki, dyplomy i wejść w nowy etap: robienia już na własny rachunek, a nie tego co jakiś program wymaga. Głupi program. Ale bez tego etapu jeszcze trudniej.
Ten obrazek przedstawia filiżankę z Poole Pottery Springtime (bez talerzyka) którą mama kupiła na bazarku, a teraz się z Iwoną kłócą kto ma z niej pić. Mnie się jakoś nie podoba, ani kształt, ani wzór. Filiżanka z Zachodu ładna, ale kobiety z Zachodu głupie. Mama kupiła w lumpie niebieską spódnicę. Widać było ze odpadł firmowy guzik, i kobieta z Zachodu musiała przyszyć drugi. Wzięła zielony jaki miała, jakoś przycerowała swoimi dwiema lewymi zachodnimi rękoma. A kobieta z Polski ma więcej rozumu niż tamte, spódnicę obejrzała i na metce zapasowy guzik znalazła!
A teraz o nowej aktywności, którą podjęłam. Miesiąc temu nawet by mi to do głowy nie przyszło, nie planuję też osiągnąć w tym mistrzostwa ani stopnia wyższego niż początkujący, a chodzi o ściankę wspinaczkową. Ot taka rekreacja, dzięki której serce bije mocniej, adrenalina uderza do głowy, a ręce bolą przez 2 następne dni. Na razie wszystkiego byłam na ściance dwa razy, koleżanka zorganizowała wyjścia - i jest przynajmniej jakaś mobilizacja. Co prawda dałam radę doczołgać się na samą górę, ale korzystając ze wszystkich chwytów, a nie jakiejś sprecyzowanej trasy, i przez połowę drogi wisiałam na linie. Bez asekuracji byłabym dead as dodo.

środa, 4 kwietnia 2012

Paw i sowa


Paw był piękny, z wielkim wachlarzem mieniących się piór w ogonie i mniejszym wachlarzykiem zawadiacko sterczącym na czubku głowy. Długa zgrabna szyja przechodziła gładko w umięśnione ciało, pokryte piórkami przylegającymi do siebie jak rybia łuska. Przyzwyczaił się do zachwytów, powodów swojej dumy - piór strzegł jak źrenicy oka. Wolał sam rozdziobać i podrzeć leżące na ziemi pióro, niż pozwolić komuś innemu je mieć. Jedyne czego natura mu poskąpiła to zdolności wokalne... piękny paw brzmiał jak marcowy kot lub głodny niemowlak. Dlatego odzywał się jak mógł najrzadziej, albo bezpiecznie skryty w koronach drzew. Wtedy nikt nie mógł właśnie jemu zarzucić tych nieestetycznych dźwięków. Tylko niektórzy znawcy tematu przechadzający się po parku czasami komentowali: ptak grzebiący z rodziny kurowatych... Pewnie by się zdziwił i zdenerwował słysząc te słowa. Ale czy na pewno? Istnieje przecież spora szansa że by ich nie zrozumiał.
W ukryciu w dziupli, na starej wieży kościoła, w wiejskiej stodole, leśnej gęstwinie można było znaleźć sowę. Szara, skromna, unikająca spojrzeń, najlepiej czuła się niewidoczna. Za to sama widziała wszystko. Głowa kręcąca się na wszystkie strony, wielkie oczy widzące nawet w najczarniejszą noc, czuły słuch - oto cechy wytrawnego obserwatora życia biegnącego dookoła. Złapać mysz szukającą nasionek wśród korzeni drzew czy wróbla który kąpiąc się w kałuży na chwilę stracił czujność - to żaden problem. Jak sprawny myśliwy, zabijała szybko i bezszelestnie. Czasami z pełnym brzuchem zastanawiała się nad logiką tego świata - sama musi jeść, żeby żyć i nakarmić głodne sowięta, a przez to czyjaś mysza matka nie wróci do norki. I gdzie tu sens?

Paw i sowa to pierścionki za 1$ z USA od koleżanki, oba regulowane, z jakiegoś metalu + czerwone kryształki. Paw jest o wiele ładniejszy, ale szeroki ogon czyni go bardzo niewygodnym do noszenia. Lepiej być sową czy pawiem? Chyba jednak sową, bo gdy z pawia opadną piękne piórka, okazuje się kim jest naprawdę - głupim kurakiem co tylko umie szukać robaków pod nogami.

Miałam dzisiaj miły sen z którego nie chciałam się budzić. I to nie dlatego że w nim Cyryl mieszkał przy dworcu Warszawa Wschodnia, który znajdował się na północ od Wileniaka, i wyglądał jak Uniwersus przy Gagarina ( a w środku było pięknie odremontowane, na ścianach zdjęcia tropikalnych roślin, a gdy w końcu udało mi się stamtąd wydostać - biegłam za kimś - okazało się że jest już dzień, a ja nie pamiętam ostatnich 12 godzin i na pewno przytrafiło mi się coś złego). Wyszło na jaw jakie jest moje najskrytsze podświadome marzenie - w moim śnie Cyryl miał dwuosobowe łóżko!

Wpadłam na pomysł żeby jechać z koleżankami do Zakopanego. Tyle że one mają już od lutego zarezerwowane miejsca, sama nie wiem czemu sama nie zabrałam się za to wtedy? Chyba trochę za późno żeby znaleźć coś sensownego, co nie jest położone tak daleko jak nasza zwykła kwatera (która jest tak daleko że a) nie mieści się na żadnej mapie Zakopanego, b) kiedy się dojdzie do Krupówek to człowiek już nie ma sił iść nigdzie dalej c) kosztowała 25 zł od osoby :D )


czwartek, 22 marca 2012

Kroić na talerzu?

Odwieczne filozoficzne pytanie: gdzie kroić jedzenie, na talerzu czy na desce? Na desce wygodniej, ale ciężko ją umyć, za to zmyć talerz jest łatwo ale jest niewygodnie i ponoć może się brzeg wyszczerbić jak uderzy się nożem. To niekończący się dylemat i nierozstrzygnięta polemika, jedno jest pewne: pokroisz na talerzu w domu, gdzie kroi się na desce lub na odwrót i twój los jest niepewny.
Zastanawiam się nad przyszłością swojego bloga, ostatnio okazało się że czyta go naprawdę dużo osób, których bym o to nie posądzała, osób nieznajomych, lub znajomych dla których nie był przeznaczony. Więc skoro się już rozlało kakao, a bloga kasować nie mam zamiaru, za długo go piszę, za bardzo to lubię - może czas trochę go pozmieniać. Prawdą jest że piszę bloga od prawie 8 lat (wcześniej w innej odsłonie), ale zawsze coś mi nie pasowało w stylu moich notek. Lubiłam czytać blogi innych, ale nie umiałam zastosować tego samego stylu. A teraz już prawie nikt znajomy nie ma bloga, albo nie znam adresu, mimo usilnych prób :P
Gdy planowałam nowy wpis, miałam wiele świetnych myśli, słów, zdań, ale gdy zaczynałam pisać, coś innego przelewało się na ekran. Wyżywałam się na wszystkich, jawnie czy skrycie albo klepałam coś bez sensu o swoich sukcesach i porażkach. Z drugiej strony nie chcę żeby była to narracja pseudointeligentnej 12-latki.
Internet jest publiczny, blog też, więc niegłupim rozwiązaniem byłoby spróbować coś ugrać za jego pomocą, pisząc o czymś... no właśnie o czym? Kultura, sztuka, moda, uroda, kulinaria, podróże, kotki pieski, filmy, komputery, medycyna - o każdej z tych dziedzin mam COŚ do powiedzenia ;) ale czy nadaje się to do czytania? makelifeeasier zajęte, makelifeharder też:(

Wracając do początkowego pytania, czy wy macie w domach jakieś dziwne przyzwyczajenia, zwyczaje, które wprawiają innych w zakłopotanie lub powodują uśmiech na ustach? Jak fakt że u mojego chłopaka je się kartofle z chlebem, a "szczury" od herbaty wyrzuca do zlewu? (ostatecznie do kosza, oczywiście, do zlewu przejściowo)

niedziela, 26 lutego 2012

Back to the old days...


Liceum to był piękny okres w życiu, i nikt nie powie mi że było inaczej! Moje liceum, moja klasa, moje koleżanki... Teraz mam praktyki w swoim liceum, w tych samych klasach, które pamiętam sprzed tych 7 lat. Jestem starsza, chyba trochę dojrzalsza, mam ładniejsze ciuchy i prostuję włosy, ale tak mi żal tej głupiej młodości. Szczególnie żal tego, czego nie było i czego nie miałam. Nie miałam własnego pokoju, i kto wie, czy będę miała kiedykolwiek (w każdym razie przed 50tką) Poczuc
ia wyjątkowości, bycia docenianą za to co robię. A ci licealiści pewnie mają większość na starcie, to widać. Ciuchy, buty, ale nie tylko - pewność siebie, sposób bycia. Oh how I wish... być tam znowu TERAZ. I mieć te 7 lat przed sobą, a nie za plecami. Jedyne co, to dobrze że już niedługo koniec nauki mojej, i Cyryla, i może wspólne życie. Czasami ci, którzy mają/czy mieli to czego tak pragnęłam, teraz nie mają NIC.
A ja mam HTC Wildfire S. O moich przejściach z Pomarańczowym Operatorem można by napisać książkę. Dosyć nudną jednakże. Patrzę-chcę-biorę-mam-mam-mam. Plan taryfowy jak cyrograf na 3 lata. Pamiętam ten dzień kiedy dokładnie 36 miesięcy temu podpisywałam umowę na zetafon.

Na górze pierwszy telefon jaki miałam, tata kupił mi go po pierwszej klasie liceum! Miałam komórkę jako chyba ostatnia w klasie. To była radość, tak pisałam smsy że bolał mnie kciuk. Miał masę wad, np. gdy robiło się za długą przerwę podczas pisania smsa to cała wiadomość się kasowała. Nie wiem czy nadal go nie mam, ale już nie działa. Telefon numer dwa tak jak i dwa kolejne pochodził ze starych aparatów w firmie mamy. Miał grę w węża,
kompozytora dzwonków, wygodne klawisze,
uniwersalną ładowarkę. Miałam skomponowane (tzn z nut z netu od koleżanki) dzwonki Sweet Child of Mine i chyba Wonderlust Nightwisha. I logo Nightwish na ekranie. Ten telefon działa. Trzeci różnił sie tylko tym że ekran był już kolorowy, guziki gumowe a dzwonki polifoniczne. Trzecia nokia była rozczarowaniem, bo gdy mama ją przyniosła, myślałam ze ma aparat (to już była ta era). Oczywiście nie miał
a, i poza nowoczesnym wyglądem, nie miała nic fajnego, tylko radio FM. Nie wiem ile ją miałam, chyba dłuższy czas. Na ekranie było wysłane przez MMS ze strony zdjęcie Raviczka.
No i tak dochodzimy do samsunga J700, który jeszcze bangla w rękach Iwony (jej egzemplarz jest w gorszym stanie, zaczął robić zdjęcia wyglądające jak wizje po LSD) Pamiętam jak go kupowałam za złotówkę, jak potem zadzwoniłam do Maćka się pochwalić (jakby było czym). Aparat ma kiepski, odtwarzacz muzyki też, ale ładnie wygląda, taki rozsuwany, trochę poczułam się dowartościowana, gdyby nie to że cyrograf opiewał na trzy lata posłuszeństwa Orange'owi. I rok temu się popsuł, musiałam w mrozy szukać punktu naprawy, w końcu znalazłam go na Targowej, i masa problemów z tym była! Na dwa dni przed końcem gwarancji. A teraz nastałą era HTC Wildfire S!

niedziela, 19 lutego 2012

Dziewczyna bez tatuażu


Teraz masa ludzi ma tatuaże, niektóre ładne, inne brzydkie - i to takie że bym sobie rękę odgryzła jakbym coś takiego miała :D Refleksja Cyryla po obejrzeniu filmu "Dziewczyna z tatuażem" - jak można wydawać tyle kasy żeby tak okropnie wyglądać. Fryzura z dupy, tunele, piercing na twarzy, tatuaże! I ciuchy łachowate, aż dziw bierze że H&M wypuścił serię ubrań inspirowanych bohaterką! Ale parę nawet mi się podoba, takich łachów z dziurami :D jeden dwa trzy . I na samym końcu miała pierścionek na dwa palce bardzo fajny.
Ale o filmie. Fajny bo detektywistyczny, z śledztwem, masą detali, no i był Daniel Craig, który jest jakością samą w sobie, był Sztokholm i Szwecja. A fabuła... kto wymyśla takie rzeczy 0_O laska z problemami, z kuratorem, nieprzystosowana społecznie, żyjąca na koszt państwa (cóż, potem została za to wydymana, i to dosłownie) mordercy, przemoc, krew i masakra ogólnie, psychopaci... niby nadzwyczaj inteligentna hakerka, która używa google ;/ jak to możliwe, żeby bohaterem XXI wieku byli tacy ludzie? Jacyś no-life, którym się w dupach poprzewracało?! (jak w Sali Samobójców) albo wampiry, zombiaki, małoletni czarodzieje, seryjni zabójcy i jednostki nieprzystosowane społecznie? Do czego ten świat zmierza, osiągnął doskonałość w bylejakości.

Czasami można sobie obejrzeć horror, tzn oglądam je tak 2 razy na rok z pokemonami po piwie, bo na trzeźwo nie da, potem się boję iść do łazienki :D
Kończy mi się umowa z orange, może czas wymienić telefon? Mam od 3 lat umowę w Zetafonie, telefon się popsuł w jej trakcie, zdążyłam go naprawić na gwarancji na szczęście, ale np. Iwonie zepsuł się (taki sam) po upływie terminu. Nie dzwonię dużo, odkąd mam komórkę (z 10 lat) zawsze miałam na kartę pre-paid i jestem zadowolona. Tylko wiadomo, w takiej ofercie nie ma telefonów, a jak są to umowa na 3 lata i samsung badziew. Więc nie bardzo wiem co teraz zrobić, czy brać abonament jakiś mały czy bez zmian i sama kupić aparat, np. HTC za 660zł. Aha, bo oczywiście rodzice nie będą mi za to płacić:P mogłabym płacić 30 czy 40zł miesięcznie, ale zazwyczaj mam wydatki na telefon na poziomie 50 zł na 3 miesiące... Jejku jejku co zrobić?

środa, 1 lutego 2012

EC Kawęczyn czy EC Siekierki?


Kto zgadnie gdzie to jest? Ulicę poproszę!

Kawęczyn czy Siekierki? Wiocha czy fajocha? Tak życiowo, ogólnie? Czy jesteś zadowolony/a ze swojego życia? Po słuchaniu komentarzy rodziny i znajomych okazuje się że:
- wszystko ch*** warte
- nikt nie jest zadowolony ( a co tu mówić o szczęściu)
- Polska jest beznadziejna (to już nic nie poradzę)
- nie ma pracy (hmm, o szukaniu pracy trzeba myśleć już na studiach, a nie dzień po obronie)
- Ludzie beznadziejni
- nie ma gdzie kogoś poznać
- pogoda do bani (tu się zgodzę)
- młodość ucieka i życie też
- kasy nie ma (to chyba wynika z powyższych czemu)
- jeżeli ktoś nie narzeka, to TYLKO dlatego że nie wie jak mu źle (nie ma porównania)

Ludzie! Opamiętajcie się! Byłam za granicą, na krótko wprawdzie, ale jakoś skały nie srały, mury nie pękały. Prawie na pewno NIE podobałoBY mi się za granicą na dłużej.
Prawdopodobnie (zacytuję koleżankę, która spędziła za granicą parę lat) w Polsce jest trudniej coś załatwić etc., ale ogólnie nie jest gorzej niż gdzie indziej, i nie wyjechałaby z Polski.
Wiadomo, iPhony są droższe, ale nie widzę sensu marnowania życia na żałobę po tym że nie mieszkam w kraju X. Nie muszę oszczędzać rok na dobre buty, nie głoduję, nie przepracowuję się też ;) śpię ile chcę, mam chłopaka ( a jakby się z nim nie udało, to mogę znaleźć lepszego ;) )
Całe życie mieszkam tu, i choć dostanie się do lekarza czy zapisanie dziecka do przedszkola graniczy z cudem, a mieszkania kosztują fortunę, to wolę to, bo to znam od podszewki, niż zmianę mentalności na "how are you?" "fine" "bye"...
Może ja mam mylne wrażenie marzenie co to będzie jak się wyprowadzę z domu...bo widzę siebie w ładnych sukienuniach (które kupię zanim się wyprowadzę), wesołą i zadowoloną, zmęczoną, ale szczęśliwą. Głównie widzę spotkania z koleżankami przy piwku/ drineczku, kiedy nie trzeba wracać do domu! Bo się w nim jest! Mam wrażenie że jak się wyprowadzimy z Cyrylem to będą najlepsze lata mojego życia. Bardzo bym chciała zamieszkać razem jeszcze na studiach, ale to się może nie udać. Zawsze myślałam o takim czasie, kiedy nie będzie mi szkoda kasy nawet na Coffee Heaven (to mój wyznacznik zamożności - jak ci nie szkoda 15 zł na kawę, to znaczy że masz jej w bród [kasy, nie kawy]), ale nawet jakbym miała setki tysięcy, toi tak mi będzie szkoda, za twardo stoję na ziemi. To wina/ zasługa wychowania. Zbieram kasę jak głupia, a i tak tabletu nie kupię, bo jestem komputerowym debilkiem ;) na wakacje nie pojadę, bo jechać gdzieś z Cyrylem to prosić się o kłopoty:P
Więc czekam na to mieszkanie razem.
Oczywiście może być i inaczej, cóż, to już nie zależy ode mnie.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Sesja? Nie! Paznokcie z gradientem


Sesja to najlepszy czas na robienie wszystkiego, tylko nie na naukę. Iwona ma zamiar robić decoupage i grać w scrabble, ja chodzić po sklepach, czytać książki i... no mam tyle wolnego że będę pisać lic. lub poprawiać mgr. I malować paznokcie w gradient! Byłam dziś z mamą na zakupach, ale nie na bazarku, jak zwykle, tylko w galerii przy Eclerku (wiem, to się jakoś dziwnie inaczej pisze tak naprawdę) w celu kupna sukienki dla mamy na bal emerytów z jej starej pracy. Mama jest młodą stażem emerytką ;) Najpierw byłyśmy w Camaieu, gdzie nie było żadnych sukienek, potem w innym sklepie, nawet nie znam nazwy (Charles Vogele?) gdzie były nudne ciuchy w wielkich rozmiarach, a potem w Quisque - sama nigdy tam nie chodzę, ale dobrze że weszłyśmy, moje bystre oko wypatrzyło ładną fioletową sukienkę w gradient, mamie się spodobała, i była przeceniona! Kupiłyśmy, potem kawa w Coffee Heaven i do domu i piszę notkę.
Sądzę że mam dobry gust, (sama tak uważam, i mama tak uważa) i mama słucha moich rad jeśli chodzi o wygląd czy ogródek. Chyba zawsze umiałam wybrać coś ładnego, ale nie miałam z czego. Pamiętam sytuację w gimnazjum, gdy na jakąś uroczystość mama kupiła mi długą spódnicę i białą bluzkę, bardzo długo wybierałyśmy ten strój w sklepie (na bazarku oczywiście, w sklepie dla dorosłych na dodatek), ale byłam w sumie zadowolona. Do czasu... do czasu gdy zobaczyłam jak ubrane były inne dziewczyny w śliczne sukienki, spódniczki, sweterki. Byłam zaskoczona, było mi głupio w tym stroju, który był żaden... I tak to wyglądało przez długie lata, nigdy nie miałam samych ładnych rzeczy, jedną lub dwie, których nie mogłam dobrze skompletować, ani fajnych butów, modnych kurtek w których nie wstyd chodzić. To dobrze widać na zdjęciach. W liceum nie stanowiło to zbyt dużego problemu, bo byłam typową zapuszczoną metalinką w koszulkach z Metalliką, jakieś spodnie do T-shirta i tyle. Może dlatego też wybierałam taką subkulturę - bo z powodu słuchanej muzyki mogłam zakamuflować to, że nie mam ładnych drogich rzeczy... A jaki był tego powód? Chyba brak kasy, poza tym kiedy ma się 15 lat, polega się na rodzicach, nie wyobrażałam sobie żeby jechać sama na zakupy. Nie było galerii handlowej na każdym rogu, aż tylu sieciówek, Internetu.
Gdzieś pod koniec liceum zaczęłyśmy z Iwoną zwracać uwagę na ciuchy i robić zakupy gdzieś indziej niż pod pałacem (sukienka na studniówkę była z Promodu), ale na początek studiów przypadły inne problemy, z których ciuchy były najmniej ważne. Potem w następnych latach było lepiej, ale nadal pod znakiem: mamo, daj na spodnie. - A nie masz żadnych?... Doskonale pamiętam kiedy i gdzie co kupiłam (nie markę, ale miejsce), co dowodzi jak niewiele tego było ;)
Bluzkę, którą mam na zdjęciu z gór od lewej, kupiłam na II roku, więc chyba w 2007 w Orsayu w GalMoku. na dodatek jest jedną z moich ulubionych, i mam ją właśnie na sobie. Powtarza się więc na moim co drugim zdjęciu. A bluzka w panterkę jest tylko trochę młodsza, kupiłam ją przed wyjazdem do Szwecji w H&M w Złotych, w 2009 więc, ale w niej już tak często nie chodzę, kiepska jakość. Powtarza się też na zdjęciach bardzo często. Bolerko z Bershki, kurtka też (ale z dwóch różnych Bershek). No i te zdjęcia są z dwóch różnych wyjazdów, oooo Zakopane! Więc chyba wyjaśniłam swoją obsesję ciuchową;) na makijażowo-wyglądową przyjdzie czas, choć kształtuje się podobnie.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...