Lipiec już się kończy, ale czy ważne w jakim miesiącu? Czy sierpień, czy marzec... Dwa miesiące temu raptem były Juwenalia, na których coś zaczęło się kroić, a teraz proszę, proszę. Dużo sie zmieniło, dostałam się na drugi kierunek! Po drodze zdążyłam zwątpić, myślałam że jednak mnie nie przyjmą. Ale jednak 85% z rozszerzonego angielskiego wystarczyło i jutro składam papiery do KKNJA UW :)
Na razie jestem zadowolona że plan udało sie zrealizować. Potem zaczną sie schody, tu magisterka, a tam pierwszy rok, no i ci ludzie rocznik '90... Spotkałam koleżankę która też tam studiuje, ale wyjeżdza na erasmusa- jak wróci będziemy na jednym roku. Była zadowolona, chwaliła, na razie wygląda to zachęcająco. Gdybym się nie dostała, to moja samoocena znowu zaczęłaby dyndać w okolicach kostek. Ale nie było powodów żeby mi się nie udało. Przecież całe liceum grzecznie sie uczyłam, za chłopakami prawie nie latałam...
(zajrzałam ostatnio do swojego pamiętnika z tego okresu, jak moi rodzice gonili mnie do nauki, prawie zabraniali spotkań z Maćkiem, pilnowali, sprawdzali, zmuszali do pracy. Z perspektywy widzę, że było warto, choć wtedy cierpiałam. A jakby było na odwrót, to cierpiałabym teraz, a nie zbierała owoce ciężkiej pracy.)
W planach było: nie znajdę chłopaka do wakacji, to kupię sobie laptopa (zamiast jechać na wakacje z chłopakiem, którego nie ma) Znalazłam chłopaka, a laptopa trzeba kupić i tak, bo potrzebny do nauki. Rodzice może się złożą, choć trudno "nagradzać", bo maturę zdawałam przecież 4 lata temu, a to było jedyne kryterium przyjęcia na studia.
A Cyryl wraca już w czwartek, być może dostanę Limoncino, ale to w ogóle nieważne. Stęskniłam się już strasznie, jak wreszcie się zobaczymy, to chyba mnie od siebie nie odklei!