środa, 23 października 2013

Łąka

Przeprowadziliśmy się na Ursynów. Mieszkamy na łące. Czuję sie więc zaaklimatyzowana i miejscowa. Mam blisko do pracy, do rodziców, znajomych, znam sklepy i ulice. Mieszkanie jest w porządku, są pewne wady jak wszędzie, ale zalety przeważają. Nie jest takie duże jak poprzednie, ale aż taki metraż nie był nam potrzebny. 2 pokoje, salon z kuchnią oraz sypialnia. W pełni wyposażona kuchnia, narożnik w salonie, biurko i łóżko w sypialni. Resztę przywozimy po malutku, już 4 kursy samochodem zostały wykonane i nadal nie jesteśmy przeprowadzeni w 100%. Może już w 90%. 
Żeby usprawnić tą całą akcję, dziś wziełam urlop. Rano pojechałam do lekarza w Szpitalu Bielańskim (daaleeekooo), no nie tak rano, wyszłam z domu przed 10. Wczesniej pobrałam próbkę do Sanepidu (wiem, nikt nie chce się nad tym zastanawiać, ale to skomplikowane przedsięwzięcie logistyczne). Wróciłam chyba 12.30, po drodze kupiłam warzywa i owoce. W domu mogłam odpocząć. Kot, kawusia, książka – niezbyt madra,  zwykłe czytadło – no i ciasteczka. Kurczę, jednak taki urlop to najlepsza rzecz pod słońcem dla pracownika niewolnika! Stwierdzam że lepsza nawet od weekendu świętego. Potem jeszcze jedna rundka do sklepu po paszę i zaraz wyprawa na Gocław po resztę rzeczy uchodźców z Lampedusy. Szybko pakowaliśmy co trzeba, część się nie zmieściła i to olałam – nie będę wieźć jogurtu naturalnego czy prawie pustego słoja po ukraińskich ogórkach z kawą mieloną. Nie wszytko weszło do samochodu i tak oto nie wiem co zostało, a co jest. Jest krzesło Cyryla, nie ma śrubek do niego... W słoiku jest kawa, nie ogórki z kawą. Z przywiezionego ciasta francuskiego zrobiłam rożki z jabłkiem. Niestety potem pobrałam 2 i 3 próbkę do Sanepidu i nie mam na nie ochoty. Wiem, próbki powinnam pobierać codziennie, a nie jednego dnia rano i wieczorem, ale nie wiem kiedy będę w nastroju. Poza tym nie mam czasu ich zawozić, Iwona to zrobi w piątek. W ogóle to nie był mój pomysł, skoro tego ode mnie wymagają to niech się pogodzą że próbki są jakie są!

Jutro w pracy mam próbę z rodzicami do przedstawienia – rodzice wystawiają dla dzieci Snow White po angielsku, na koniec roku dzieci dla rodziców (jaasne). Pojutrze bal Halloween. Wieczorem spotkanie integracyjne w Lolku, całe przedszkole tylko o tym mówi (kurka, czy te baby nie mają życia poza przedszkolem i podniecają się imprezką w swoim estrogenowym gronie?! Wcale się nie palę do tego wyjścia, ale dezercja byłaby pewnie źle widziana, jeszcze gorzej niż moje dotychczasowe osiągnięcia) To jest pytanie, które kątem ucha słyszałam (lub coś usłyszałam resztę wymyśliłam) na wizycie w drugim przedszkolu: „Dziewczyny umieją perfekt język a w przedszkolu pracują i dzieciom nosy wycierają...” Czemu?

czwartek, 3 października 2013

Z pamiętnika młodej przedszkolanki

Już miesiąc pracuję w przedszkolu, czas więc na refleksje. Jestem zadowolona, lubię chodzić do pracy, nie odczuwam tremy czy traumy. Wiadomo, są problemy z nowymi rzeczami, i czasem zastanawiam się zastanawiam czy w stercie maili nie będzie informacji "Dziękujemy za współpracę", ale nie tylko ja tak mam.
Musiałam się szybko ogarnąć i nie siedzieć jak królewna Apulejka podczas gdy trzeba posłać łóżka, podać obiad, przebrać z zasikanych majtek. Moim zdaniem, robię to co do mnie należy. Pozostałe nauczycielki uważają pewnie inaczej, że jestem gamoniem, leniwą ślamazarą i niemotą. 
Jakoś na początku dostałam reprymendę że nie pomagam tak jak powinnam. Poprawiłam się, co zostało nawet zauważone i zaaprobowane. Ale oczywiście, to nie jest koniec, było parę sytuacji w których miałam ochotę powiedzieć: Pierdolę, nie robię.


  • Dostaję opier**l bo dziecko oddaliło się z placu zabaw do szatni schodami w dół. Racja, ale ja pilnowałam żeby inne dzieci się nie pomoczyły, bawiąc się wodą stojącą w piaskownicy (nie ja im to wymyśliłam) a druga opiekunka gadała przez telefon na końcu ogrodu.

  • Na spacerze non stop uwagi i podniesiony głos że dzieci nie pilnuję, a idąc na końcu miałam do pilnowania całą grupę, a ta co narzekała - szła w pierwszej parze i oglądała kwiatki!

  • Słucham rad ze szkolenia z psychologiem, informuję wychowawczynię że je wprowadzę w życie. Ona : OK, przygotuj się że będą płakały dzieci.  A jak to robię (tzn nalegam na uczestnictwo mniej aktywnych, adaptujących się dzieci w zajęciach) dostaję od wychowawczyni polskojęzycznej opierd**l  że nie mogę! I od razu skarży na mnie matce dziewczynki że zmuszałam OO do zajęć, a ona płakała. Dziś odbierała OO babcia, i od razu dzwoniła do matki żeby powiedzieć że dziś na angielskim OO siedziała przy stole i rysowała sobie. Okazało się że dyrektorka też została poinformowana, chociaż ona słusznie uznała że to psycholog mi w głowie zamąciła.

  • Czytanie ksiażki dzieciom, pojawia się słowo "żółtodziób". Dzieci pytają: A co to? - (bla bla bla, wyjaśnienie)...albo taka pani co zaczyna pracę i nie ma o niczym pojęcia, hahaha. Poczułam że to o mnie... ręce opadają.

  • Czuję się jak praktykantka na stażu, ktoś od brudnej roboty. A takie akcje sprawiają, że jestem jakby w opozycji do wychowawczyni polskojęzycznej, która chętnie by zawiązała sojusz z rodzicami przeciwko mnie - tyle że niektórzy (poza tą matka OO) są zachwyceni zajęciami po angielsku (czyli ze mną) i metodą imersji. Mam wrażenie że czasami specjalnie się chce do czegoś przyczepić, np. sama robi mess na szafce, a innym razem do mnie że musi być porządek.

  • Mówię tylko po angielsku w pracy, czasami czuję się takim pariasem przez to, bo trudno mi się włączyć do rozmowy, jednak niektóre rzeczy trudno przekazać szybko. Pani kucharka czy sprzątaczka nie rozumie angielskiego. A jedna nauczycielka myśli że ją będę poprawiać i nauczę języka, a błędów robi więcej niż słów w zdaniu...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...